budzikpoznanski.pl

Wspomnienia z kibicowskiego szlaku!

Telewizja, radio czy prasa – większość mediów przedstawia kibiców jako jedno z największych zagrożeń. Społeczeństwo często bez zastanowienia przyjmuje te wiadomości jako prawdę objawioną. Nikomu nie przyjdzie nawet na myśl, czy może ten obraz nie jest zbyt przesadzony. Teraz będziecie mieli się okazję przekonać, jak to wygląda od środka. Spojrzycie na sprawę oczami mitycznego kibola, który nie ma problemu, by wstać w weekend o 5 rano i jechać na drugi koniec Polski, żeby wykrzyczeć: „Jesteśmy zawsze tam, gdzie nasz(a)… gra.” A zapach pirotechniki jest najpiękniejszym zapachem na świecie.

Debiut na wyjazdowym szlaku. Namówiony przez kolegów wychodziłem z domu z wielką niepewnością, co to będzie… Od paru lat gościłem już w Kotle, ale pojechanie do innego miasta za swoim klubem to już poziom wyżej. No i wsiedliśmy w autokar pod stadionem. Ruszyliśmy. Cały czas towarzyszyła nam policja. Zadawałem sobie pytanie: po co? Przecież nie jesteśmy bandytami. Ale dopiero poznawałem aspekty życia wyjazdowego. Zbiórka na postoju przy autostradzie. Ponad tysiąc osób ubranych w niebiesko-białe barwy. Piękny widok. Poszedł sygnał do odjazdu. Ruszamy. Po chwili wjeżdżamy do Łodzi w eskorcie, żeby jak najszybciej nas przewieźć na stadion. Dojechaliśmy. Stadion od razu porównuję do naszego. Wygląda niezbyt ciekawie w porównaniu z piękniejącym obiektem przy Bułgarskiej. Te parę lat później, jak już się nasiąknęło tą atmosferą, docenia się te stare stadiony z duszą pamiętające dużo ciekawych wydarzeń na trybunach. Jednak najlepsze na tym wyjeździe dopiero miało nadejść. Po ostatnim gwizdku sędziego zakończyły się neutralne relacje kibiców obu ekip i w niewybredny sposób poinformowaliśmy ich o końcu układu. Gdy byliśmy w drodze do autokarów, kibice Widzewa wybiegli z pobliskiego osiedla i zaczęli rzucać kamieniami w naszym kierunku. Nie pozostaliśmy dłużni. Smaczku tej wymianie nadało to, że działo się to na przejeździe kolejowym, na którym właśnie się opuściły rogatki i w tle zbliżał się pociąg, co nie uspokoiło świstu kamieni. Jednak ostatecznie trzeba było zejść z torowiska i wrócić do autokarów. Te wydarzenia w debiucie na wyjazdowym szlaku wzbudziły we mnie niesamowite emocje i zaraziły bakcylem na kolejne wyjazdy.

Trzeci wyjazd. Na teren odwiecznego wroga. Stałem w pierwszym rzędzie w pobliżu prowadzących doping. Odważny krok jak na nowicjusza. Jechałem sam. Znajomości dopiero się zawiązywały. Podróż po raz drugi miała miejsce pociągiem specjalnym, ponownie w towarzystwie Fan Clubu z Bnina. Wszyscy mieliśmy jednakowe szale, które niesamowicie prezentowały się uniesione jednocześnie. Momentem kulminacyjnym tego spotkania była 85. minuta, kiedy padła upragniona bramka! Z radości wielu kibiców wspinało się na kilkunastometrowe ogrodzenie, a inni nim dodatkowo trzęśli. Szał! Euforia! Sektor gości po prostu huczał z radości. Zwycięstwo po trzynastu latach na Łazienkowskiej.

Ten wyjazd rozpoczął nowy rozdział w moim kibicowaniu. Zanim udałem się na tramwaj, żeby dojechać pod stadion do czekających nas autokarów, wszedłem do sklepu po zakupy. Spotkałem tam, jak się potem okazało, szefa grupy ultras. Ten, zauważywszy mnie w barwach, zaproponował podwózkę pod stadion autem. Przystałem. Godzinę później podróżowałem z tymi, którzy ubarwiali trybuny wspaniałymi sektorówkami, czerwonym blaskiem rac! Zostałem przyjęty pozytywnie , chętnie ze mną rozmawiali, mimo że byłem dla nich kimś nowym, kimś spoza hermetycznego środowiska. Dowiedziałem się, że w Łodzi zaprezentujemy oprawę. Rozpierała mnie duma, bo pomagałem nieść flagi na kij będące częścią opraw. Dla innych to byłby kawałek materiału z plastikową rurką. Ja niosłem to dumnie jak sztandary. Tak rozpoczęła się moja bliższa przygoda z ruchem ultras! Bakcyl był coraz większy.

W sumie byłby to wyjazd bez historii. Słaba gra piłkarzy, porażka 0:2, słaby doping. Wszystko się wydawało takie ponure. Aż do wjazdu na dworzec w Tarnowskich Górach, gdzie grupka wariatów postanowiła ożywić ospałe towarzystwo. Wybiegli na peron bez koszulek z okrzykiem wielbiącym dzisiejszego rywala, na co pozostali w banie kibole wylecieli na peron. W ten sposób doszło do pozorowanej ustawki, w której walczyli na udawane zapasy kibice Lecha i… kibice Lecha. Policja już chciała zareagować, ale grad kamieni powstrzymał ich zapędy. No cóż… nikt nie mówił, że jesteśmy aniołami. Dzięki tej spontanicznej zabawie powrót już był zdecydowanie weselszy.

Kolejny wyjazd, który utkwił w mojej pamięci tylko i wyłącznie dzięki drodze powrotnej. Drzemka na półce na bagaże zakończona spadnięciem z niej. Kto wie, jak małe są półki w składach starych EN57 może się dziwić, jak tam szło w ogóle leżeć. Jakoś szło. Jednak próba zejścia skończyła się na karku śpiącego znajomego i ten, wyrwany ze snu, był zdziwiony, że został „baranem”. Przy okazji przedział stał się stratny o jedną jarzeniówkę, którą wytrąciłem, spadając. Po chwili doszło do kolejnej przygody. Nasz skład doznał awarii i stanęliśmy w środku lasu na blisko dwie godziny. Ciemno wszędzie, nawet nie mieliśmy pojęcia, gdzie jesteśmy. Ale to był tylko powód do zabawy na torach przerywany tylko przejeżdżającymi pociągami i chowaniem się w rowie lub z powrotem w naszym składzie. Powstała nawet grupa eksploracyjna, która namierzyła chatę pustelnika, jednak nikogo nie było w domu.

Najliczniejszy wyjazd w historii. Cztery pociągi specjalne. Dziewięć tysięcy kibiców. Szansa sięgnięcia po pierwsze trofeum po pięciu latach posuchy. Oprawa prosta, ale jakże piękna dla oka. Pełno flag na kijach uzupełnionych czerwonymi racami. Najpiękniejszy zapach dla fanatyka! Powrót ze stadionu był na niesamowitej adrenalinie. Zostało nas 50 osób. Do zabrania pełno flag, nagłośnienie i inne atrybuty towarzyszące wyjazdom. Chorzów. Późny wieczór. Miasto pokonanego rywala, nie pałającego do nas sympatią. Eskortowani czterema radiowozami. Stety albo niestety nasz pochód z powrotem do pociągu zakończył się bez przygód. Jednak adrenalina długo jeszcze nie puszczała, dopiero każdy kolejny postój ze świętowaniem zdobycia Pucharu Polski zmniejszał emocje.

Ten wyjazd dla kilkudziesięciu osób zaczął się dzień wcześniej na imprezie z okazji urodzin wspomnianego wcześniej FC Bnin. Impreza trwała do porannych godzin. W nocy miałem okazję brać udział w ekspedycji na stację benzynową, jednak procenty zrobiły swoje i mieliśmy problem z wyjechaniem już z naszego ośrodka. Zorientowaliśmy się, że coś nie gra, jak zobaczyliśmy dookoła nas namioty. Po powrocie na dobrą drogę większych problemów nie było. Jedynie w Kórniku zachciało nam się poszukiwać o trzeciej w nocy Białej Damy. Po porannym ogarnięciu się ruszyliśmy już autokarem do Kielc. Jeszcze postój w pewnym dyskoncie. Zjawiliśmy się przed otwarciem sklepu, więc jakie było zdziwienie kierowniczki(?) sklepu zmierzającej do otwarcia drzwi, przed którymi stało kilkudziesięciu chłopa. Podczas otwierania drzwi zaintonowaliśmy to samo co przy rzutach rożnych.

Eskapada inna od wszystkich z racji tego, że do przejechania było bardzo dużo kilometrów i po raz pierwszy jechałem zwykłym autem w cztery osoby. Jednak to wcale nie oznaczało nudy. Moich współtowarzyszy podróży wcześniej nie znałem, ale kibole zawsze znajdą wspólny język. Jeden z nich ciągle wspominał o paniach z Bułgarii wykonujących najstarszy zawód świata. Nawet tak mówił o nawigacji, która dosłownie parokrotnie wyprowadziła nas w pole. Dodatkowo podczas przemierzania wsi południowo-wschodniej Polski zdarzały nam się różne komiczne sytuacje jak kopulujące bydło na drodze czy dołączenie do orszaku weselnego aut i zatrzymanie nas przez bramę. To przerażenie zmieszane z upojeniem alkoholowym miejscowych, jak zobaczyli, że to kibice… Stereotypy. Na stadionie blamaż i odpadnięcie z rozgrywek po okropnym spotkaniu. Piłkarze usłyszeli stos pomyj w swoim kierunku, no i poleciały butelki z wodą w ich kierunku. Trafiłem Lewandowskiego w kolano… Na powrocie przed Łodzią po wiadomościach sportowych w radiu informujących o tym, że polskie siatkarki pokonały Bułgarię, ponownie ożywił się współtowarzysz od motywu przewodniego tego wyjazdu. Chciał jechać pod Atlas Arenę, by skorzystać z usług wysokich bułgarskich pań lekkich obyczajów.

Na koniec jeszcze pozostaje mi przytoczyć, czym mogą się skończyć wyjazdy na mecze zaprzyjaźnionych drużyn. Eskapada do Krakowa, gdzie jak zwykle porządne imprezy się działy. Tym razem nas tak poniosło, że obudziliśmy się w pociągu. Nie mieliśmy pojęcia, dokąd zmierzaliśmy. Dopiero konduktor uświadomił nas, że pociąg jedzie do Gdyni. Tak więc w imprezowym nastroju postanowiliśmy udać się do innych „zgodowiczów”. Spontaniczność to chleb powszedni ruchu kibicowskiego i oby trwał jak najdłużej!

Fot. Patryk Pindral / FotoKolejorz

Exit mobile version